1. Dawid Przepiórka, polski Żyd, był wybitnym szachistą, mistrzem szachowym Polski z 1926 r. i członkiem złotej ekipy polskich szachistów, którzy w Hamburgu zdobyła złote medale olimpijskie w 1930 r. i srebrne w Pradze w 1931 r. Przepiórka był też tzw. kompozytorem szachowym, czyli zajmował się również opracowywaniem problemów i zadań szachowych. Urodził się w Warszawie, tu mieszkał (w nieistniejącej dziś kamienicy przy ul. Smolnej 27). W 1940 został aresztowany przez gestapo w kawiarni szachowej przy Marszałkowskiej róg Hoża, a potem rozstrzelany najprawdopodobniej w Palmirach.
    W 1935 r. Przepiórka brał udział w mistrzostwach szachowych w Warszawie. Zobaczmy jak o tym pisze Marian Fuks w książce „Żydzi w Warszawie”:

    „W Warszawie, w 1935 roku odbywały się mistrzostwa świata w szachach, nazywane wówczas Olimpiadą Szachową. Wspomnieć przy okazji warto, że Polska na arenie szachowej liczyła się bardzo wysoko, stąd bowiem wywodzili się tak znakomici i sławni w skali światowej warszawscy szachiści, jak Akiba Rubinstein (1882-1961), Sawielij Tartakower (1887-1956), Dawid Przepiórka (1880-1940, aresztowany przez gestapo i zamordowany w getcie warszawskim) – były redaktor miesięcznika „Świat Szachowy”, Henoch Frydman, Mieczysław Najdorf (ur. 1910 w Warszawie […]) oraz K. Makarczyk. O pozycji Polski w szachach świadczy również i to, że w olimpiadach szachowych jej reprezentacja nie schodziła niżej trzeciego miejsca, a w roku 1930 zdobyła I miejsce i tytuł drużynowego mistrza świata. We wspomnianej wyżej Olimpiadzie Szachowej w 1935 Polska uplasowała się na trzecim miejscu.”

    Fuks przywołuje dalej relację Borucha Szulmana, żydowskiego pisarza i satyryka, o tym jak z okazji odbywającej się właśnie w Warszawie Olimpiady Szachowej dyskutowano, które państwo ma najlepszych szachistów. I tak:

    - Szwecja to Icie Lundin, Mendel Sztalberg, Gabriel Felman
    - Austria to Szlomo Fordhorden i Tudrun Grienfeld
    - Polska to Akiba Rubinstein, Winawer, Dawid Przepiórka, Mieczyław Najdorf, Henoch Frydman, Ojzer Tartakower
    - Czechy to Szlomo-Natan Pelikan, Beniamin Opoczyński i Jakow-Dawid Flohr
    - Węgry to Michał Sztajner, Izrael Lilienthal, Ben-Zion Szabo
    - Ameryka to Icie-Szachno Horowitz z Warszawy, Anglia to Beniamin Silberman, Jugosławia to Izrael Koenig, Rosja to Bronstein, Euwe, Keres…
    „I tak dłuższy czas spierali się, który naród przoduje w tej wspaniałej grze i w końcu nie byli w stanie przewidzieć, kto się na czoło w Warszawie Olimpiady Szachowej – wysunie…” – kończył Szulman.


    Dla zapalonych szachistów – tutaj można prześledzić ruch po ruchu partie Dawida Przepiórki z lat 1903- 1938.

    (oprac. JF)
    0

    Dodaj komentarz



  2. Czy ktoś kojarzy gdzie w Warszawie jest ul. Wierzbowa? Tak, to ta przy Teatrze Narodowym, to ta przy Metropolitanie, to ta gdzie można kupić wino w sklepie pewnego znanego aktora.

    Od razu stawiam zakład, że większość z Państwa sądzi, że ulica Wierzbowa wzięła swoją nazwę od wierzby. Nic bardziej mylnego. Co prawda była to kiedyś (podobno już w średniowieczu) droga biegnąca wśród pól i może nawet rosły tu jakieś mazowieckie wierzby, ale nazwa pochodzi od właściciela jurydyki Wierzbowo – biskupa Stefana Wierzbowskiego.

    I tu właśnie zaczyna się bardzo ciekawa historia. Dzięki Biskupowi Wierzbowskiemu powstała bowiem pod Warszawą perła architektoniczna. Ale po kolei. Najpierw jeszcze o ul. Wierzbowej.

    W miejscu, gdzie dziś stoi budynek Metropolitan biskup Wierzbowski wybudował pałac (na placu po zburzonym przez Szwedów w 1655 r. klasztoru i drewnianego kościoła Karmelitanek Bosych).

    Potem w pałacu funkcjonował znakomity i słynny w XIX w. Hotel Angielski (nazywany też z francuskiego Hôtel d'Angleterre, a wcześniej też hotelem Pruskim, czyli Hôtel d'Prusse). W hotelu w 1812 zatrzymał się nawet Napoleon Bonaparte. Budynek został zniszczony w czasie II wojny światowej.

    A teraz o Biskupie Wierzbowskim, a jest to postać nietuzinkowa. Był to bowiem człowiek z wizją.

    Stefan Wierzbowski był biskupem poznańskim, ale tytułował się biskupem poznańsko-warszawskim, co nie powinno mieć miejsca (Warszawa była tylko Archidiakonatem w diecezji poznańskiej). Tytuł biskupa warszawskiego przybrał bez zgody Rzymu i ku niezadowoleniu kapituły katedralnej poznańskiej. Wierzbowski mieszkał w Warszawie i jak pisze Małgorzata Borkowska OSB: „Oczywiście duszpasterska gorliwość i troska jest rzeczą niewymierną, zwłaszcza po wiekach, ale materialnych śladów tej troski Wierzbowskiego pozostało, jak się zdaje, więcej w Warszawie (i okolicach) niż w Poznaniu”*.

    Natomiast dziełem życia Wierzbowskiego była Nowa Jerozolima, czyli dzisiejsza Góra Kalwaria. I był to
    architektoniczny majstersztyk. Wierzbowski w 1666 r. kupił wieś Górę leżącą nieopodal Czerska i od zera założył „miasto Męki Pańskiej” czyli Nową Jerozolimę. To tu mieli pielgrzymować wierni w zastępstwie pielgrzymki do Ziemi Świętej. Układ urbanistyczny oparty został o plan krzyża łacińskiego i miał bazować na podstawie średniowiecznych planów Jerozolimy z założeniem przeprowadzania nabożeństw pasyjnych. Nowa Jerozolima otrzymała prawa miejskie. Sprowadzono do niego wiele zakonów, m.in. Dominikanów, Pijarów, Bernardynów, Dominikanek, Marianów. Wiele miejsc w mieście otrzymało nazwy związane z Ziemią Świętą, np. góra Golgota, Wieczernik, czy potok Cedron. Miasto było tylko dla katolików, nie wolno było osiedlać się innowiercom.

    Dzisiejszy układ ulic w Górze Kalwarii bazuje oczywiście na tym założeniu. Do tego jak historia Warszawy przeplatała się z historią Góry Kalwarii może jeszcze wrócimy…

    * Małgorzata Borkowska OSB „Dzieje Góry Kalwarii”, Kraków 2002

    Tu fajne stare zdjęcia Wierzbowej:
    http://www.stalus.iq.pl/show.php/idc/58

    (oprac. JF)
    0

    Dodaj komentarz



  3. Dziś - migawki z Warszawy 1919 roku, a także hymn na cześć Warszawianek i Wisły:

    „Wczesnym rankiem pociąg wleciał na warszawski dworzec, który dla wielu pozostał po dawnemu Wiedeńskim bez uszczerbku dla uczuć narodowych. Byłem tak wzruszony, że zapomniałem, iż wróciłem nie do Wilna i nie do Jaworowa, więc z przyzwyczajenia, jak głupi, zapytałem dorożkarza: - No i co słychać dobrego - zanim się opamiętałem, że to nie wileński „zwoszczyk" i nie jaworowski Antoni. Starszy obywatel z kozła zaczął opowieść: - A to słychać, że milicja ludowa się skończyła, że pan Moraczewski ustąpił, bo przyjechał pan Paderewski, a pan Piłsudski bardzo się gniewa na bolszewików, co patrzą na Moskwę, aż im oczy wyłażą, a na Pelcowiźnie był wielki pożar, a owies podrożał i konie staniały, ale nie za bardzo. Dużo, panie, słychać, a co z tego wszystkiego będzie, Bóg raczy wiedzieć. - Starowina odwalił mi nowiny od początku roku.

    W owym czasie pokój w hotelu „Europejskim" był rodzajem wygranej na loterii. Lecz ponieważ ja zawsze wygrywające bilety trzymałem do spółki z panem Musiołem, głównym portierem, znów trafiłem do swego pokoju na drugim piętrze, i znowu odnalazłem się „w domu".

    Mnie samego zastanawiało, jak ja, typowy „wschodniak", tak szybko tak łatwo i tak serdecznie wrosłem w Warszawę(…) Po zimnych wspaniałościach Paryża Warszawa późnojesiennna radowała i wrastała w serce sensem i bezsensem widoków i wrażeń, kolorowością spraw, powitań i uciech.

    Pod tanecznymi stopami zawsze spieszących nie wiadomo dokąd pań i panienek chodniki grały dziarskie staccato. Dziewczątka ze sztuczną i srogą powagą z pośpiechem wymijały chłopców, wzgardliwie wydymając usteczka, by w ostatniej chwili błyskawicznym strzałem pałającego wesołością i zaczepnego wzroku zaalarmować nie dość wrażliwy seks wroga, uchylając przed nim rąbka piekielnych talentów temperamentu, po czym natychmiast z wyrazem bezdennej pogardy ubić na śmierć wszelką nadzieję. O warszawianki, warszawianki! Tyle w was uroku i kultu dla sztuki, ile w paryżankach szacunku dla franka!

    Wisła w wielkim, chociaż już niskim słońcu pławiła się w blaskach, szeroko od brzegu do brzegu, bezwstydnie świecąc łachami piasków, a jednak urągając stepową wielmożnością wielkoświatowej Sekwanie, nieruchomej i zaciśniętej w zabrukowanych brzegach, skutej, jak kajdankami, przęsłami niezliczonych mostów. Wolałem Warszawę.” 

    - Karol Wędziagolski, Pamiętniki

    Karol Wędziagolski – rewolucjonista, kontrrewolucjonista, zaufany człowiek Piłsudskiego. Urodził się w 1886 roku majątku Jaworów na Litwie, zmarł na emigracji w Brazylii, mając 88 lat.

    Część ilustracji pożyczona została z portalu fotopolska.eu
    0

    Dodaj komentarz

  4. „W kawiarniach warszawskich dostać można o każdej porze dnia kawy, herbaty i czekolady, na szklanki i na filiżanki. W niektórych sprzedają nadto buljon i gotowane jajka. Oprócz zwykłego pieczywa, znajdują się w nich, mniej lub więcej smaczne ciasta (baby i placki), wypiekane zwykle na miejscu. W każdej kawiarni znaleźć można polskie dzienniki i tygodniki, a w niektórych znajdują się także bilardy.

    Do bardzo wielu kawiarni uczęszczają kobiety, które z mniejszą już śmiałością odwiedzają cukiernie.

    Do najpopularniejszych w Warszawie należą: kawiarnia Obrębskiego (na Bielańskiej), Glika (na Elektoralnej), „Pod Dzwonnicą" (na Krakowskiem-Przedmieściu) i inne.

    Ceny w kawiarniach są umiarkowane. Płaci się w nich zwykle za szklankę kawy 5 — 10 kop., za filiżankę 4—7 kop., za szklankę herbaty 5 kop. i t. d.

    Odmianą kawiarni, w założeniu mało się od niej różniącą, są: mleczarnie. W ostatnich latach powstało wielkie ich mnóstwo. Otwarte są one najczęściej tylko podczas lata. Dostać w nich można wszelkiego nabiału, zimnego i gorącego, a także poziomek (w porze właściwej), oraz kawy i herbaty.

    Najbardziej uczęszczanemi są mleczarnie w ogrodach: Saskim i Krasińskim.



    Ciastka, cukierki, lody, kawa, herbata, czekolada, poncz, likiery, buljon, bilard, szachy i gazety — oto długa litania rzeczy „przyjemnych i pożytecznych", które w każdej warszawskiej cukierni z łatwością znaleźć można.

    Usługę spełniają w tych zakładach mali chłopcy, którzy w ten sposób przysposabiają się do zawodu cukierniczego. Po większej części są oni zwinni, sprytni i dowcipni, a w skutek nieustannego obcowania z osobami starszemi i ukradkowego czytania gazet, nabierają wcześnie śmiałości i rezonu.

    Ceny w cukierniach warszawskich są po większej części umiarkowane, i tylko w pierwszorzędnych zakładach jak np. Lourse'a lub Janowskiego, podnoszą się do wyjątkowej stopy.

    W godzinach popołudniowych wszystkie cukiernie przepełnione są gośćmi, przybywającemi na czarną kawę i świeże gazety. Wieczorem znowu, zapełnia je publiczność, dążąca do teatru i powracająca następnie z przedstawienia.

    Oprócz wymienionych cukierni Lourse'a i Janowskiego, następujące firmy cukiernicze cieszą się u nas popularnością i uznaniem: Borowski (dawniej Kadecz, na rogu Senatorskiej i Podwala), Ferrari (na rogu Wierzbowej i Senatorskiej), Koch (na Krakowskiem-Przedmieściu), Paravicini (na rogu Nowego-Światu i Placu Trzech Krzyży), Semadeni (dwie cukiernie: pierwsza na rogu Nowego-Światu i Ś-to Krzyzkiej, druga na rogu Nowego-Światu i Alei Jerozolimskiej), bracia Vincenti (na Miodowej), Wiśniowski (na Długiej, w hotelu Polskim).”

    Wiktor Gomulicki, Ilustrowany przewodnik po Warszawie, 1880
    0

    Dodaj komentarz

  5. Wiele legend osnutych jest wokół krzyża Baryczków, cudownego krucyfiksu znajdującego się w katedrze świętojańskiej. Już sam sposób, w jaki miał przybyć do Warszawy, przywodzi na myśl podanie: otóż, kupiec i rajca Józef Baryczko miał, przebywając w Norymberdze, ocalić krucyfiks z tamtejszego kościoła katedralnego przed spaleniem, odkupując go i przywożąc do Warszawy. Inną legendę stworzył (czy też spisał) Or-Ot, czyli Artur Oppman:

    Pewien wojak, mieszkaniec rynku staromiejskiego, dostał się do niewoli Tureckiej. W tej niewoli opiekował się końmi, jednak ku jego zgrozie, Turcy niewierni przywiązywali swe wierzchowce do stojącego opodal stajni krzyża. Nie mogąc tego zdzierżyć, wojak postanowił wrzucić krucyfiks do studni, by już go więcej ręka Turecka nie plugawiła. Tej samej nocy, gdy cisnął krzyż i figurę w głąb wodnej toni, dosiadł swego ulubionego rumaka i przez pół Europy szczęśliwie powrócił do Polski. Z czasem zatęsknił za krzyżem, który tak bohatersko ocalił, jednak zanim z powrotem się do Turcji wybrał, krucyfiks sam przypłynął mu na spotkanie Wisłą od Gdańska. Nikomu nie dał się tknąć ani wyłowić, dopiero jak wojak z biskupem w łodzi podpłynął, krzyż pozwolił się wciągnąć do łodzi i szeptem błogosławił starego żołnierza.

    To nie koniec legend związanych z cudownym krucyfiksem – ma on bowiem jeszcze jedną cechę szczególną, to jest: ludzkie włosy. Ponoć niegdyś rosły one i wymagały regularnych postrzyżyn, jednak od jakiegoś czasu pozostają tej samej długości. Tłumaczy się to na dwa sposoby – w jednej z wersji, przestały rosnąć wraz ze śmiercią zakonnicy, która dokonywała podcinania, inna wersja głosi, iż strzyc włosy miały cnotliwe panny z rodu Baryczków, niestety – prawnuczka Józefa Baryczki okazała się być panną od cnotliwości daleką…

    Wracając do historii bardziej udokumentowanej, krucyfiks przetrwał niemal nienaruszony kilka pożarów i dwa zawalenia się kościołów – raz dachu katedry w XVII wieku i, już podczas Powstania, bombardowanie kościoła św. Jacka na Nowym Mieście (przeleżał wtedy pod gruzami przeszło pięć miesięcy). Sprowadzony w trzecim lub czwartym dziesięcioleciu XVI wieku, początkowo zawieszony został na ścianie bocznej nawy kościoła, potem dopiero – w 1639 roku, czyli przeszło sto lat po sprowadzeniu – przeniesiono go do kaplicy wieńczącej lewą nawę, ufundowanej przez znaną nam już rodzinę Baryczków, gdzie znajduje się i dziś.
    0

    Dodaj komentarz

  6. Za moich młodych lat pamiętam teatrzyki ogródkowe: „Wodewil”, „Renesans”" na Nowym
    Świecie, „Belle-vue" na Bielańskiej, „Odeon” na Chmielnej, poza tym „Aquarium" i
    „Alexandrine". Ostatnie były bardziej kabaretami niż teatrami. Podczas pierwszej wojny światowej
    teatry i teatrzyki powstawały w Warszawie jak grzyby po deszczu. Było ich kilkadziesiąt.
    Pracowałem w niektórych. Z całej plejady wyróżniał się teatr „Współczesny" na Mokotowskiej,
    powstały w dawnym lokalu „Variete-Alexandrine.” Tak zespół artystyczny, jak i zapobiegliwość
    dyrekcji (dyrektor Mieszkowski) stały na wysokim poziomie. Tam też po raz pierwszy ujrzała
    Warszawa „Sybir" Zapolskiej oraz szereg sztuk dawniej zakazanych. Poza tym wystawiano sztuki
    współczesne, z których „Warszawa przyjmuje” W. Karśnickiego długi czas ściągała tłumy. Poza
    tym dużym sukcesem cieszyły się sztuki Stefana Kiedrzyńskiego, zawsze gorąco oklaskiwane.
    Z niebywałym powodzeniem spotkała się sztuka Zapolskiej „Małka Szwarcenkopf". Grana była
    nieomal bez przerwy przez kilka letnich sezonów. Nad kasą stale wisiał, łechcący ambicję dyrekcji i
    aktorów, napis „wszystkie bilety sprzedane". Powodzeniu Małki nie były w stanie przeszkodzić
    niepogody, deszcz, a nawet burze z piorunami. Pioruny biły — akcja trwała. Goście nieraz skuleni
    pad parasolami, porwani treścią sztuki nie czuli nawet, że z sąsiednich parasoli ściekają potoki
    wody na ich kołnierze i plecy. Trwali na posterunkach do końca ostatniego aktu, aż rozwikłały się
    losy Małki związanej z Jojnem.
    Wtedy trzeba było widzieć miny, humor i fantazję braci artystycznej. Powodzenie dawało możność
    otrzymywania pełnych gaż, co pozwalała na wystawne życie i stroje. Pamiętam z takich
    czarodziejskich chwil dyrektora Dobrzańskiego. Wielkie cygaro hawana w roześmianych ustach.
    Na grzbiecie piękny, świeżutki garnitur pepitkowy, spodnie u dołu zwężone do dwudziestu pięciu
    centymetrów, jak kazała ostatnia moda. Na okrągłym brzuszku opinała się jasna kamizelka w
    kwiatki, z kieszonki zwisały pęki złotych, koralowych i srebrnych breloków. Koszula z
    fryzowanym w rurki gorsem, kołnierz wysoki, zakończony maleńką, wiązaną muszką. Na nagach
    lakierki o szpiczastym nosku, zapinane na okrągłe guziczki lub zasznurowane białymi
    wstążeczkami. Kiedy cała Warszawa, a niektórzy jej mieszkańcy po kilka razy byli na „Małce” —
    powodzenie się skończyło. Na specjalne prośby przedstawiła Zapolska dalszy ciąg tej historii
    rodzinnej w sztuce pt. „Jojne Firułkies”. Ale Jojne już nie chwycił tak jak Małka, nad kasą rzadziej
    wisiał anons o wyprzedanych biletach.
    Dużym powodzeniem cieszył się również wodewil „Podróż po Warszawie”. Pamiętam jeszcze farsy
    aktualne: w jednym sezonie grali z powodzeniem ,,Szukajcie dziecka”! — w następnym „Znalazło
    się dziecko", obie bardzo komiczne. Widziałem w „Wodewilu” Adolfinę Zimajer, która w
    osiemdziesiątym raku życia (oczywiście dla sensacji) grała szesnastoletnią uwodzoną dzierlatkę.
    Możecie sobie wyobrazić wybuchy homerycznego śmiechu na widowni. Staruszka grała z takim
    wdziękiem i umiarem artystycznym, na jaki stać tylko wielkie talenty aktorskie.
    W owych czasach nie było żadnych szkół dramatycznych, a gwiazdy pierwszej jakości wyłaniały
    się z zespołów „artystów prowincjonalnych”, „wędrownych” lub „ogródkowych”, jak ich
    nazywano. Była to szkoła trudna, mozolna, ale wartościowa. Wszyscy luminarze sceny polskiej, nie
    wyłączając Solskiego, zaczynali od takich teatrów, w których każdy z nich musiał być tragikiem,
    komikiem, baletnikiem, a w razie potrzeby amantem operetkowym.
    W repertuarze bywały nie tylko sztuki aktualne o lekkim, niefrasobliwym charakterze lub
    roztańczone, rozśpiewane rewie graniczące nieraz z cyrkiem. Dyrektorzy czuli w sobie powołanie
    na „pasterzy ludu”, na „apostołów moralności”, na publicystów. Wobec czego na afiszach można
    było czasem dostrzec jakąś „Podpalaczkę, czyli roznosicielkę chleba”, „Chatę za wsią”, „Nad
    przepaścią”, „Niewinnie skazanego”, „Prawda zwycięża” lub coś w tym rodzaju.
    Były to po części melodramaty, rzewne, ckliwe, pobudzające do łez. Oto zasłyszany dialog dwu
    pań:
    — Podobno była pani wczoraj w teatrze, no jak tam?
    — Wyśmienicie się bawiłam, piękna sztuka, spłakałam się jak nigdy!..

    - Bronisław Kopczyński, "Przy lampce naftowej"
    0

    Dodaj komentarz

  7. Dziś powycieczkowo – Jerzy Wasowski a urzędnicy Polski Ludowej ad 1950, czyli potyczka o dziecięcą wyprawkę i bitwa (jak najdosłowniej) o mieszkanie:

    „W urzędzie urzędniczka, długo studiowała skromne „dossier" dokumentów uprawniających młodego ojca do odebrania wyprawki. Nagle zmarszczyła się i zapytała surowo:
    — I jak to tak, obywatelu Wasowski? Wy jesteście zameldowani na Saskiej Kępie, a wasza żona w Śródmieściu? Jak mieszkacie osobno, to niby skąd to dziecko?
    Jerzy pochylił się nad urzędniczką. Z jego ust wionął ku jej uchu intymny szept, słyszalny jednak dla świadka rozmowy:
    — Jak się bliżej poznamy, pani referent, to pani opowiem, bo to bardzo pikantna historia.
    Urzędniczka podniosła na petenta osłupiały wzrok, po czym bez słowa wypełniła formularz wyprawkowy, podpisała, huknęła pieczątką i wręczyła „pikantnemu" ojcu. W tym czasie świadkowi rozmowy z trudem udało się opanować śmiech.

    Wkrótce po tym wydarzeniu obaj z Jerzym rozpoczęliśmy serię wspólnych audiencji u dyrektora K. z pionu administracyjnego. Poczynając od trzeciej, wiedzieliśmy już z góry, jak przebiegnie kolejna audiencja, bo za każdym razem przebiegały one w sposób identyczny. Dyrektor zza biurka wygłaszał następującą formułkę: „Cześć! Wiem, po co przychodzicie. Przychodzicie, ponieważ obiecałem wam w dniu (data poprzedniej audiencji), że w dniu dzisiejszym (data bieżąca) otrzymacie ode mnie klucze do waszych lokali. Niestety, nie mogę dziś ich wam wręczyć, ponieważ nie dowieźli klepki". Przyczyna, która uniemożliwiała wręczenie kluczy, inna za każdym razem, była jedynym zmiennym elementem tekstu. „Natomiast obiecuję wam, że otrzymacie klucze w dniu (data następnej audiencji). Cześć!".
    Tu wyciągał ku nam dłoń ponad biurkiem. My zaś potrząsaliśmy tą dłonią i wychodziliśmy (…) po okresie koczowania i wydeptywania dyrektorskich progów otrzymaliśmy przydziały. Ja — apartamentu tak podłego (bez łazienki między innymi), że nie budził niczyjego pożądania. Mogłem się więc wprowadzić z żoną i córką bezkolizyjnie. Kiedy jednak gdy również trzyosobowa rodzina Wasowskich wprowadzała się po marmurowych schodach (przedwojenny dom na Wilczej) do trzypokojowego mieszkania z pełnymi wygodami i sublokatorem, zaatakował ich z góry, przyczajony na podeście wyższego piętra, wyższy urzędnik administracji w asyście uzbrojonego w karabin strażnika, usiłując odepchnąć rodzinę Wasowskich (wraz z sublokatorem) od drzwi i wprowadzić się przez nie par force. Ponieważ Jerzy, jak to on, spokojny, ale tym razem zdeterminowany i nieugięty ani drgnął, urzędnik ukrył się za plecami straży i krzyczał «ognia!». Przyjaciel mój nie uląkł się również i tego śmiertelnego zagrożenia i, osłaniając swą rosłą postacią żonę z dzieckiem na ręku, pobladłego ze strachu sublokatora i skromny dobytek z zimną krwią otworzył drzwi wykorzystując do ostatka szansę, którą mu stworzył strażnik nie mniej od sublokatora przerażony perspektywą hekatomby i w związku z tym wstrzymujący się od oddania ostatniej salwy. Po chwili cała czwórka wraz z mieniem była bezpieczna. Sublokator ze łzami wdzięczności dziękował Jerzemu. Kiedy Wasowscy już się trochę roztasowali po wszystkich dwóch pokojach i wygodach, rozległo się pukanie do drzwi frontowych. Sublokator rzucił się do toalety i zabarykadował deską do prasowania. Ale mój przyjaciel, gotów do odparcia kolejnego ataku, odważnie otworzył.

    Los go za tę odwagę wynagrodził: za drzwiami stała bardzo przystojna sąsiadka w stroju domowym.
    Zapytała z niepokojem:
    — Czy to już po wszystkim, proszę pana?
    — Tak, proszę pani, po wszystkim — odparł mile zaskoczony przyjaciel. — Jest pan pewien?
    — Najzupełniej.
    — To dobrze. Bo, wie pan, narzeczony się strasznie zdenerwował!”

    - Jeremi Przybora, „Przymknięte oko opaczności”

    Na zdjęciu – Jerzy Wasowski jako niemiecki oficer w filmie „Miasto nieujarzmione”. Ze względu na kostium dobór ilustracji być może kontrowersyjny, nie mniej film nakręcono w roku 1950 (tym samym, kiedy nasz bohater wprowadził się na Wilczą 11), więc Starszy Pan A prezentuje się w nim jeszcze nie jako Starszy Pan, a w pełnej okazałości wieku lat 37.
    0

    Dodaj komentarz

  8. Serdecznie zapraszamy na powtórkę pierwszego spaceru z serii „Gadu gadu nocą”. Tym razem nie nocą, bo zimno, tylko w dzień, więc nie gadu gadu ale baju baju. Będziemy opowiadać o Ogrodzie Saskim i okolicach.

    Spotykamy się w niedzielę 8 grudnia o godzinie 14:00 przy pomniku Starzyńskiego na Placu Bankowym. Spacer zakończy się przy Grobie Nieznanego Żołnierza około godziny 16:00

    Opowiemy między innymi o:
    - Casanowie i jego związkach z Kościołem,
    - leczeniu kefirem,
    - księciu Lauzun w szafie Izabeli Czartoryskiej,
    - Henryku Marconim i jego problemach z wodą,
    - kropli mleka,
    - różnych chłodnikach,
    - dziwactwach najsłynniejszej polskiej kucharki,
    - odchodzeniu prezydentów,
    - policmajstrze i wodotrysku,
    - leniwych rzeźbiarzach,
    - ciemnych sprawkach rodu Potockich,
    - Amalii Bruhl planach podboju Europy,
    - Bolesława Prusa niechęci do zieleni,

    Wycieczka w systemie kapeluszowym: bezpłatna, ale możecie państwo nagrodzić przewodników napiwkiem, jeśli na to zasłużą.

    Opowiadać będą Barbara Andrasik i Marcin Krassowski
    0

    Dodaj komentarz



  9. „Wieki rycerskie karmiły się żarłocznie; wiek XVIII jadał wykwintnie; wiek XIX, zerwawszy z tradycją, odżywia się, a przynajmniej pragnie się odżywiać: hygienicznie. (…)

    Warszawa obfituje w restauracje, ale niestety, mała tylko ich cząstka spełnia zadanie swe sumiennie, i zamiast truć swych stołowników, karmi ich zdrowemi i posilnemi produktami.

    W pierwszorzędnych restauracjach płaci się za obiad, z czterech lub pięciu potraw złożony (bez żadnych przystawek) od 60 kopiejek do 2 rubli. Dostać też w nich można wszelkich gatunków piwa i wina, oraz wódek i likierów. Te ostatnie sprzedają się w mniejszych i większych flaszeczkach, opatrzonych banderolą, i zawierających najmniej dwa, średniej miary, kieliszki.

    W pierwszorzędnych handlach win, jak np. Bocquet'à, Stępkowskiego, Purwina i innych, wydają się o każdej porze dnia jedzenia à la carte. Wszelkie trunki miejscowe i zagraniczne sprzedają się w nich na kieliszki, wina zaś są tańsze i lepsze, niż w zwykłych restauracjach.

    Na użytek ludzi średnio zamożnych, pour les petitem bourses, jak mówią francuzi, istnieje cała sfera restauracji drugorzędnych, w których dostać można skromny lecz dość
    smaczny obiad za 50, 40, 30 a nawet i 25 kopiejek. Wino rzadko pojawia się tu na stołach, piwo za to, sprzedawane najczęściej na kufelki (tak zwane kufelkowe, t. j. toczono
    wprost z antałka) w wielkiej odchodzi obfitości.

    Usługa w restauracjach warszawskich bywa dwojaka: męzka i żeńska. Tym, którzy chcą być obsłużeni prędko i dobrze, polecamy pierwszą; druga za to przypadnie do gustu takim, dla których świeży buziak jest niezbędnym do biesiady dodatkiem.

    Niewiasty usługujące w restauracjach, bez względu na wiek, stan i położenie socjalne, zowią się „panienkami'. Odznaczają się one wielką tkliwością serca, i większym
    jeszcze apetytem na... dziesiątki.

    Do najcelniejszych w Warszawie należą: restauracja Konstantego (na Wierzbowej), Zięciakiewicza (*) (na Placu Teatralnym) i Czuleńskiej (na Wierzbowej); z hotelowych:
    restauracja hotelu Rzymskiego (urządzona z wielkim komfortem, i zaopatrzona w wyborowe wina z piwnic A. Bocquet'à), oraz restauracje hotelów: Polskiego, Paryzkiego, Krakowskiego i innych. (…)

    Śniadanie za 4 i obiad za 12 kopiejek. Jedno i drugie dostać można w Taniej Kuchni, która mieści się w zabudowaniach po-Dominikańskich, przy ulicy Freta. Sprzedają się tam też i pół-obiady po 6 kopiejek.

    ,,Tania Kuchnia" jest rzeczą nieocenioną dla ludzi biednych, którzy za kilkanaście groszy mogą w niej z łatwością głód zaspokoić. Dodać trzeba, że potrawy przyrządzają się tam czysto i smacznie, porcje zaś bywają zwykle obfite.

    Od pewnego czasu zarząd Taniej Kuchni ogłasza w Kurjerach każdodzienne programy obiadów, które, choć różnią się cokolwiek od menu paryzkiego Grand Hotel, są jednak wcale zachęcające.

    Dla przykładu, kilka z nich przytaczamy:

    „Dnia 9 kwietnia, piątek-   Zupa z. kaszy perłowej ze śmietaną, pieczeń wołowa, kartofle (dla poszczących makaron z serem).

    10-go, sobota.   Rosół z kaszką, sztuka  mięsa z musztardą, fasola.

    11-go, niedziela-   Krupnik, pieczeń wołowa, kapusta. Ponieważ w każdem mieście i w każdem społeczeństwie znajdują się osoby, wstydzące się (!) tego,  że nie są w stanie kilku rubli na obiad marnować, dla nich przeto Tania Kuchnia wydaje obiady na miasto, pobierając tą samą co i w miejscu opłatę.


    (•) Jest to jedna z najwykwintniejszych w mieście naszem jadłodajni. Zajmuje ona pierwsze i drugie piętro w znanym domu Neprosa (dawniej Petyskusa). Prócz ogólnych, elegancko urządzonych salonów, znajdują się tam oddzielne „gabinety", sprzyjające wielce wszelkim zebraniom poufalejszej natury. Odrębnym przymiotem tych gabinetów jest okoliczność, iż dbały o rozrywkę swych gości gospodarz prawie w każdym z nich kazał ustawić fortepjan. Dzięki tej innowacji, można tam ucztować nie tylko smacznie, ale i — wesoło.”

    - Wiktor Gomulicki, Illustrowany przewodnik po Warszawie: ozdobiony planem miasta, widokami piękniejszych gmachów i miejscowości, galeryą typów warszawskich i szkicami charakterystecznemi. (1880)
    0

    Dodaj komentarz




  10. Tuż przed wybuchem II wojny światowej w Warszawie mieszkało ponad 350 tysięcy Żydów. Z tym, że statystki najczęściej dotyczą liczby wyznawców Judaizmu, a przecież społeczność żydowska była bardzo zróżnicowana (w późniejszym getcie utworzonym przez niemieckich najeźdźców znaleźli się też zasymilowani mieszkańcy pochodzenia żydowskiego, ci, którzy uważali się za Polaków). Trudno więc dokładnie szacować ile osób liczyła warszawska społeczność żydowska i w jaki sposób ją szacować. W każdym razie, więcej Żydów niż w stolicy Polski w tym czasie mieszkało tylko w Nowym Jorku.

    Nie dziwi zatem, że w spisie abonentów warszawskiej sieci Polskiej Akcyjnej Spółki Telefonicznej można znaleźć wiele nazwisk takich jak Rozenzweig, Silberberg, Rubinstein, czy Eisenberg.

    Na przykład w 1938 r. przy ul. Leszno 18 mieszkał np. dr filozofii Emanuel RIngelblum, który miał numer telefonu 11 09 28. Być może z tego telefonu dwa  lata później umawiał się ze swoimi współpracownikami na spotkanie, na którym powołano grupę Oneg Szabat i rozpoczęto zbieranie materiałów do słynnego archiwum nazwanego potem Archiwum Ringelbluma.

    Z kolei na ul. Waliców 14 pod numerem 5 16 19 mieszkał artysta malarz M. Szlengel. Jego syn Władysław, poeta,  kilka lat później w getcie napisał wiersz pt. „Telefon”.

    Z sercem rozbitem i chorem,
    z myślami o tamtej stronie
    siedziałem sobie wieczorem
    przy telefonie – […]
    Biorę słuchawkę do ręki,
    żałośnie chybocze się linka,
    nakręcam numer znajomy,
    odzywa się... zegarynka...

    W książce telefonicznej reklamowało się też np. pierwsze żydowskie biuro pogrzebowe w Polsce „Wieczność” z filią na Ząbkowskiej 7. Dla niezamożnych bezpłatnie.
    Futra – u Apfelbauma na Marszałkowskiej, koło Europejskiego. Szyby u Degenschajna na Grzybowskiej. Filce u Fajgenbauma na Franciszkańskiej, a jeśli kogoś boli ząb, to np. u Szlifsteina na Koszykowej!

    Oprac (JF)



    Wiersz Szlengela „Telefon” w całości tutaj:

    Źródło:
    książka telefoniczna Warszawy wydana przez PAST w 1938 (zbiory Biblioteki Kongresu USA)
    0

    Dodaj komentarz

O mnie
O mnie
Archiwum bloga
Wczytuję